Wspominki

Kawa na ławę

HALNY EKSPRES REPORTERÓW

...w ostatnim konkursie na reportaż sądowy "Prawa i Życia" wśród  jedenastu laureatów nie znalazł się ani jeden autor z  Warszawy. To już od paru lat prawidłowość, że tak zwany dziennikarski teren w reporterskich bojach łoi stolicy skórę aż miło. Prym w tym współzawodnictwie wiedzie zwłaszcza Silna Grupa Reporterów (...) Regionu Pomorsko-Kujawskiego.

Fakt, że zagarnęli [...] w konkursie „PiŻ" łącznie cztery nagrody, w tym dwie najwyższe, zaś kilku innych o premiowaną pulę się otarło, mówi sam za siebie. Jeszcze bardziej wymowna w tym względzie okazuje się podróż ekspresem „Kujawiak", kursującym na trasie Bydgoszcz - Warszawa via Toruń - Włocławek.

Najbardziej reprezentatywnym dniem tygodnia dla - że się tak wyrażę - autorskiego składu osobowego ekspresu „Kujawiak" bywa poniedziałek (...) Po wyruszeniu z dworca Bydgoszcz Główna inicjujemy spacer wzdłuż pociągu (...) Wagon nr 1 notuje nadkomplet pasażerów, którzy, trzymając się za brzuchy ze śmiechu, z trudem łapią równowagę. Jest to niezawodny znak, iż w jednym z przedziałów podróżuje redaktor Ryszard Giedrojć (transfer z „Faktów" do „Kultury"), który udaje się właśnie na posiedzenie kolegium stołecznego tygodnika (...) Ryszard, co godzi się podkreślić, za wygłaszany przez trzy i pół godziny felieton nie pobiera żadnego honorarium (...) W wagonie nr 2 uciął sobie drzemkę redaktor Włodzimierz Kazuła z  „Faktów", któremu nie udało się wydrukować w lokalnej prasie swojego kolejnego artykułu w związku z czym wiezie go do „Przeglądu Tygodniowego"...

Mija czterdzieści pięć minut i „Kujawiak" wtacza się na peron dworca toruńskiego. Tu następuje gwałtowne zdynamizowanie akcji. Do wagonu nr 3 wsiada redaktor Zbigniew Branach (transfer z „Kultury" do P.A. „Interpress"), człowiek, który, jeśli chodzi o sposób bycia, mógłby być żywą wizytówką nazwy pisma, w jakim do niedawna pracował. Wypełnione po brzegi teczki z dokumentami świadczą, że - wbrew przepowiedniom pesymistów - toruński reporter, o którym mówi się, że stanął sam przeciwko miastu, nie zrezygnował z podnoszenia lokalnej kurtyny i trudno jeszcze przesądzić, czym to mocowanie się skończy.

Miejsce w wagonie 4 (przedział piąty, fotel pod oknem) zajęła redaktor Ewa Wielińska z „Prawa i Życia". Podczas drogi studiuje ona, jak zwykle, komentarz do kodeksu karnego, co powoduje, iż pasażerowie na wszelki wypadek odsuwają się na bezpieczną odległość. Jest to ostrożność zbędna, bo wprawdzie redaktor Ewa Wielińska, poza studiami dziennikarskimi, ukończyła aplikację sędziowską, ale najmilszym dla niej zajęciem jest wytykanie nam w „PiŻ" godnych ubolewania błędów prawnych. W ostatniej chwili do „Kujawiaka" wskakuje z przerzuconą przez ramię torbą redaktor Andrzej Szmak, reporter, publicysta, felietonista, weteran prasowych procesów, niestrudzony obserwator finałów „Miss Polonia". Redaktor Szmak udaje się właśnie na zebranie zespołu redakcyjnego „Przeglądu Tygodniowego" a przy okazji na Filipiny i rejon Zatoki Perskiej...

Tygodnik Prawo i Życie 05 XI 1988 r.

 

ANDRZEJ SZMAK WYTRĄCANIE PIÓRA

Jeszcze do niedawna wśród luminarzy nauki prawa karnego zajmujących się problematyką przestępstw zniesławienia i zniewagi panował pogląd, że osoba dochodząca ochrony swego dobrego imienia przed pomówieniem dokonanym w publikacji prasowej ma niewielkie szanse na uzyskanie satysfakcji w postaci wyroku karnego skazującego sprawcę zniesławienia...

Są to jednak czasy i sprawy bardzo już odległe, a przekonanie o bezkarności dziennikarzy jest mitem, który zaczyna rozpadać się w pył.

O ile bowiem w latach 1960-75 przed sądami toczyło się 80 spraw o zniesławienie (z których zaledwie 14 zakończyło się wyrokami skazującymi) to w samym tylko roku 1988 spraw tych było prawie 100, z czego prawomocne wyroki skazujące stanowić będą co najmniej połowę.

Niestety, niewiele wiemy o atmosferze w jakiej toczą się obecnie procesy prasowe, bowiem dziennikarzy w sprawach o zniesławienie sądzi się za zamkniętymi drzwiami (...) Wiele jednak wskazuje, że znajdujemy się w historycznym, przełomowym dla procesów prasowych okresie.

Oto redaktor Zbigniew Branach, reporter z czołówki krajowej, oskarżony o dopuszczenie się w cyklu publikacji (...) zniesławienia przez podanie nieprawdziwych wiadomości dotyczących: działalności spółdzielni mieszkaniowej „Skarpa" w Toruniu w dziedzinie budownictwa, zamiany mieszkań, stosunków panujących wewnątrz spółdzielni, pracy zawodowej i pełnienia funkcji społecznych przez członków zarządu oraz przypisywanie im lekceważenia i nieposzanowania godności pracowniczej, kwalifikacji zawodowych radcy prawnego, a także publikowanie informacji z zakresu prywatnego życia prezesów spółdzielni, skazany został przez Sąd Rejonowy w Toruniu na:

- karę 1 roku i 6 miesięcy więzienia z warunkowym zawieszeniem tytułem próby na okres lat 3,

- karę 150 tysięcy złotych grzywny,

- karę zakazu wykonywania zawodu na okres 1 roku,

- karę 10 tysięcy złotych nawiązki na rzecz każdego z oskarżycieli,

- karę podania wyroku do publicznej wiadomości na łamach „Kultury" i toruńskiego dziennika „Nowości".

Sąd zobowiązał także redaktora Branacha do przeproszenia wszystkich oskarżycieli prywatnych... Jak łatwo się domyślić sądowi w składzie: Zbigniew Wielkanowski (przewodniczący), Cecylia Gros i Halina Lisiecka (ławnicy) ani przez myśl nie przeszło, aby red. Branach mógł działać w słusznym interesie społecznym. Wprost przeciwnie, uznając go winnym wszystkich zarzucanych mu czynów sąd przyjął, że jego zamiarem było poniżenie SM „Skarpa", jej zarządu, pracowników i aktywistów...

Jedno jest wszakże pewne, jest to najsurowszy wyrok, jaki został orzeczony w PRL w procesie prasowym, zaś kara zakazu wykonywania zawodu zastosowana wobec dziennikarza nie ma swojego odpowiednika ani w powojennej, ani w przedwojennej historii procesów dziennikarskich.

Zdarzały się wprawdzie przypadki nakładania na dziennikarzy takiej kary, ale nigdy nie przykładały do tego ręki sądy. Były to zresztą z reguły kary nieskuteczne, niezależnie od tego czy ich autorem był Zenon Kliszko, czy sam Władysław Gomułka. Trudno bowiem dziennikarzowi skutecznie zabronić pisania, chyba żeby mu obciąć rękę razem z piórem, a najlepiej obie...

Emocje towarzyszące sądowi w rozpatrywaniu tej sprawy (sprzeczne zresztą z kilkoma podstawowymi zasadami prawa karnego) udzieliły się także toruńskim „Nowościom". Opublikowały one wyrok podając wszystkie nazwiska i wyręczając Sąd Wojewódzki uznały go za prawomocny, pomimo że nie tylko nie odbyła się rozprawa rewizyjna, ale (...) sąd I instancji nie doręczył dotąd uzasadnienia wyroku red. Branachowi. Zastanawiający pośpiech jak na gazetę, której zwykle się specjalnie nie spieszy.

Jak zatem widzimy, wiele zmieniło się w klimacie procesów prasowych. Jeśli już komuś wszystko wolno, to wyłącznie sądowi...  

Liczne grono członków spółdzielni „Skarpa" oraz mieszkańców (...) podjęło się zebrać zasądzoną red. Branachowi kwotę grzywny i wpłacić ją do kasy sądowej bilonem złotówkowym.

Gdyby do tego rzeczywiście doszło, wiadomo byłoby przynajmniej w czyim interesie działał red. Branach, jak dużo taki interes waży i ile trzeba reprezentować interesów jednostkowych, aby można się było dzisiaj powoływać na interes społeczny.

Przegląd Tygodniowy 25 VI 1989.

 

(a) ZABAWA NA 8 ARKUSZY

Sąd „z całą surowością" wydał „rażąco łagodny" wyrok

Sprawa ta z wielu względów zasługuje na miano bezprecedensowej, ale jest przede wszystkim i smutna i humorystyczna (choć nie dla oskarżonego). Zresztą ocenę pozostawmy czytelnikom.

Na ławie oskarżonych Sądu Rejonowego w Toruniu zasiadł młody człowiek, Zbigniew Branach, dziennikarz należący do czołówki polskich reporterów. Jego ponoć przewinienie polegało na tym, iż ostro i bezceremonialnie, opisał stosunki panujące w pewnej spółdzielni mieszkaniowej. Jej prezesi i niektórzy pracownicy poczuli się dotknięci artykułami i w ten oto sposób redaktor zasiadł na ławie oskarżonych. Dodajmy, iż wytoczona sprawa nazywana jest przez sądowych profesjonalistów „pyskówką" -; oskarżycielem jest... osoba prywatna, nie prokurator, za którym zwykle stoi interes publiczny.

Oskarżyciele prywatni postawili zarzut zniesławienia ich („kto podnosi lub rozgłasza nieprawdziwy zarzut o postępowaniu lub właściwościach innej osoby, grupy osób lub instytucji w celu poniżenia ich w opinii publicznej lub narażenia na utratę zaufania..."). Za występek ten grozi kara do 3 lat pozbawienia wolności. Tyle tytułem wprowadzenia.

Ze sprawy, które w sądach rejonowych liczy się na kopy, zrobiono proces-gigant. Dlaczego i po co? Oto fakty, które mówią same za siebie.

Po półtorarocznym postępowaniu wydany został wyrok skazujący. Nieprawomocny, a więc już podlegający krytyce. W uzasadnieniu zawarta jest swoista logika wymierzonej kary: „...bezmiar krzywd i cierpienia wyrządzonych z premedytacją przez oskarżonego nakazywał sądowi podejść do przestępstwa z całą surowością. Kary wymierzone oskarżonemu za poszczególne czyny są zbliżone do minimum ustawowego i z tego względu można je uznać nawet za  r a ż ą c o  ł a g o d n e. Czy jest to sprzeczność, czy tez spójność wyroku w kwestii kary? Trudno sądowi II instancji będzie to zinterpretować.

Nam będzie łatwiej. Oto bowiem sąd skazał (z całą surowością, czy rażąco łagodnie?) dziennikarza na kary różnego rodzaju, w tym na karę dodatkową zakazu wykonywania zawodu na okres 1 roku. Dostało się nie tylko samemu sprawcy występku, ale i całej prasie. „Oskarżony wykorzystując swój zawód do realizowania prywatnej zemsty jawnie nadużył tego zawodu (...) Oskarżony zdecydowanie okazał, że dalsze wykonywanie przez niego zawodu zagraża interesowi społecznemu. Względy prewencji generalnej nakazują w tym bardzo drastycznym przypadku, jakim było przestępstwo oskarżonego, wykazanie środowisku zawodowemu oskarżonego, iż nie stoi ono ponad prawem. Wolność prasy nie może oznaczać jej bezkarności. Legitymacja prasowa nie może dawać prawa, ani do wykonywania bezpłatnych telefonów z instytucji państwowych, ani też do niszczenia ludzi i instytucji, które w niczym sobie na to nie zasłużyły...". Tak więc ukarany został nie tylko reporter, ale i całe środowisko, na zasadzie - zdawałoby się - już dość dawno skompromitowanej odpowiedzialności zbiorowej.

I tu właśnie chciałbym przez moment zastanowić się, przeciwko komu zapadł ów bezprecedensowy wyrok. Tak, na pewno niespotykany, bo dotychczas nie zauważyłem, aby polski sąd - nawet w okresie szalejącego rygoryzmu prawnego - skazał dziennikarza na karę zakazu wykonywania tego zawodu! Moim zdaniem, szczególny stosunek tego sądu do oskarżonego nie jest przypadkowy. Z uzasadnienia wyroku zieje wprost jadem pod adresem oskarżonego. Oto próbki stylistyki wyroku: „...Doszło tu do kolejnego, bardzo poważnego absurdu w wyjaśnieniach składanych przez oskarżonego...", „kolejny, nie mający żadnych podstaw wymysł oskarżonego", „infantylne uchylanie się od udzielenia odpowiedzi", „sięgając już dna absurdu stwierdził oskarżony, iż...", „... sąd ocenił, że wypowiedzi oskarżonego (...) miały poziom przedszkolny...".

Kiedy się czyta takie uzasadnienie wyroku w sprawie o zniesławienie, to natychmiast nasuwa się pytanie, kto tu zniesławia, pomawia, obraża? Czy przypadkiem nie sąd?

Pomińmy na moment osobę oskarżonego. Przypatrzmy się, jak rejonowa Temida odnosi się do zeznań świadków, osób, które nie są stronami procesu, bo przyszły do sądu, by spełnić obowiązek składania zeznań. Czy zasłużyły na takie inwektywy: „absurdalność zeznań świadka jest tu oczywista", „...sąd nie dał wiary zeznaniom świadka J., która (...) wspięła się maksymalnie - zdaniem sądu - na szczyty nielogiczności, a jednocześnie w sposób najbardziej namacalny wykazywała swój bezkrytyczny stosunek do oskarżonego...".

Smutne to i humorystyczne zarazem. Smutny jest bowiem poziom (zawodowy? intelektualny?) zademonstrowany w uzasadnieniu sądu. Śmiać się natomiast chce, gdy czytam, iż „... świadek Ł. zeznawał z widocznym lekceważeniem i pogardą dla prezesów, co przejawiało się w minach jkie robił kiedy oni zadawali mu pytania, w lekceważących gestach następujących przy ich wypowiedziach i napastliwym, głośnym sformułowaniu swoich wypowiedzi następujących po ich pytaniach. Świadek w odniesieniu do prezesów starał się unikać formy pan czy prezes, i kiedy zaistniałą konieczność zadania im pytania - mówił np. zwracając się do oskarżyciela... no to niech powie jak było... Te sytuacje, choć nie związane bezpośrednio z zagadnieniami stanowiącymi przedmiot sprawy, pozwoliły sadowi wyrobić sobie pogląd na brak bezstronności świadka Ł. i wyraźną niechęć do prezesów...".

Myślę, że każdemu z czytelników ten fragment uzasadnienia sądowego dokumentu nasuwa pytanie, jak daleko sięgać może karząca ręka wymiaru sprawiedliwości wobec świadków i gdzie są granice swobodnej oceny dowodów. Niejeden zapewne po przeczytaniu podobnej oceny zeznań świadka przez sąd po prostu nie wytrzymałby i być może doszłoby do takiej sytuacji, jaką w tej sprawie opisuje sąd rejonowy: „...świadkowie w trakcie przesłuchania na tyle pomieszały się role procesowe, że zaczął krzyczeć na przewodniczącego i pozostałych członków składu orzekającego..." Nie dziwię się. Sam pewnie tak bym postąpił, jeśli by mnie jako świadka w taki sposób potraktowano w sądzie, pomiatano oraz „oceniano" zeznania.

Niezawisły sąd rewizyjny, któremu zapewne przyjdzie rozpoznać odwołanie oskarżonego w tej bulwersującej sprawie, będzie musiał - już poważnie - rozstrzygnąć, czy kara: 1 rok i 6 miesięcy pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem wykonania kary, 150-tysięczna grzywna, sześć nawiązek po 10 tysięcy złotych na rzecz oskarżycieli prywatnych, przeproszenie pokrzywdzonych na łamach dwóch tygodników oraz kara dodatkowa rocznego zakazu wykonywania zawodu dziennikarza, jest współmierna, czy niewspółmierna do popełnionego przez oskarżonego przestępstwa. Jeśli ktoś uważa, że tym apelem skierowanym do sądu II instancji próbuję wpłynąć na przyszłe orzeczenie, jest w błędzie. Sądy są odporne na krytykę prasową, a ta akurat sprawa jest tak głośna w Toruniu, ze sędziowie wojewódzcy już dokładnie znają jej szczegóły.

A wykończyła ona tak oskarżonego, że w toku długotrwałego procesu poważnie się rozchorował. Na jeden z ostatnich terminów rozprawy nie zgłosił się, a do sądu przysłał nie tylko zwolnienie lekarskie stwierdzające niezdolność do pracy, a przede wszystkim zaświadczenie lekarskie (nb. biegłego sądowego) konkludujące, iż ze względu na stan zdrowia oskarżonego nie wskazane jest jego uczestnictwo w czynnościach procesowych. Sąd zbagatelizował te dokumenty lekarskie i uznał nieobecność oskarżonego za nieusprawiedliwioną. Po prostu na podstawie art. 328 kodeksu postępowania karnego ocenił takie zachowanie oskarżonego za „opuszczenie sali rozpraw bez zezwolenia przewodniczącego składu sędziowskiego".

Ale o tym dowiedzieć się można już nie z uzasadnienia wyroku (nie ma w nim ani zdania o tym, dlaczego postępowanie toczyło się pod nieobecność oskarżonego) lecz z oficjalnej odpowiedzi prezesa Sądu Wojewódzkiego w Toruniu zamieszczonej na łamach poczytnego tygodnika. Czyżby sądowi rejonowemu zabrakło dodatkowej, numer 158, kartki papieru na wyjaśnienie tej podstawowej dla oskarżonego kwestii? Podkreślam - podstawowej - bo jest to naruszenie prawa do obrony oskarżonego, prowadzące do uznania nieważności postępowania. Jeśli bowiem sąd II instancji stwierdzi, że „sprawę rozpoznano podczas nieobecności oskarżonego, którego obecność była obowiązkowa, przez co został pozbawiony możliwości do obrony" (art. 388 pkt. 9 kpk), to - cytuję wspomniany przepis - „niezależnie od granic środka odwoławczego i wpływu uchybienia na treść orzeczenia sąd odwoławczy na posiedzeniu uchyla zaskarżone orzeczenie".

Oskarżony-dziennikarz jak widać został przez sąd specjalnie potraktowany. Wymierzono mu karę niby surową, niby łagodną, jego wyjaśnienie złożone przed sądem ocenione zostało jako infantylno-przedszkolne, jego świadkowie wspięli się na szczyty nielogiczności, a chorobę uniemożliwiająca przyjście do sądu oceniono jako samowolne opuszczenie sali rozpraw.

Czy dałoby się pogwałcić jeszcze więcej zasad procesowych w gmachu Temidy? Teoretycznie może i tak, ale toruński sąd rejonowy osiągnął wynik w granicach rekordu.                                                                                         

Tygodnik Prawo i Życie nr 38, 23 IX 1989 r.

 

MAREK KASZ MALTRETACJA

„Plus" jest tygodnikiem tak poważnym, że aż boję się do niego pisać. Najbardziej dla mnie interesująca była rozmowa Stefana Kozickiego, wybitnego reportera, z reporterką Hanną Krall. Rozmowa jest tak ponura, że chciało mi się w trakcie jej czytania płakać. Ale, na miły Bóg, przecież to nie jest cała Hanna Krall!

Na przykład ja, całkiem oszalały czytelnik prasy polskiej od 11 roku życia, za co nieźle dostawałem w dupę i od nauczycieli i od rodziców, i który pamięta każde nazwisko dziennikarskie, jeśli ono choć dwa razy w ciągu tych 30 lat opublikowało znaczący, tak w sensie merytorycznym jak i warsztatowym, tekst - najbardziej wryty w podświadomość mam nieduży, gdzieś na pół kolumny ówczesnej (połowa lat 70-tych) „Polityki" reportażyk Hanny Krall pod - chyba - tytułem „Manipulator". Była to historia działacza (...), który przewodził organizacji w którejś z gmin ...

Otóż ten sekretarz (...) wyuczył się żonglowania jedną ręką coś pięcioma piłeczkami pingpongowymi, co fachowo, w języku cyrkowym, nazywa się manipulacja i z tymi sztukami jeździł na zebrania (...) Jak cytowała wówczas Hanna Krall przewodniczącego: „Zajeżdżam na zebranie, najsamprzód manipuluję jakieś 20 minut do pół godziny, a potem werbuję do organizacji. Nie było przypadku, żeby mnie wskaźnik upartyjnienia w danej wsi nie wzrósł o jakieś 15 koma 6 procent"...

Ja po tym reportażu spłakałem się jak bóbr ze śmiechu (...) A najbardziej mi się podobało, że te głupki z cenzury nie połapały się w jawnym wręcz szyderstwie...

I o to, że nie zapytał Hanny Krall o ten reportaż (...) mam do Stefana Kozickiego wielką pretensję. Tym bardziej to dziwne, że słynie Stefan z wielkiego poczucia humoru, co specjalnie nie dziwi, jako że wywodzi się ze Szczebrzeszyna, a ludzie z tzw. Lubelszczyzny są z tego ogólnie znani, może z wyjątkiem Bolesława Bieruta z Rur Jezuickich (sam, nie chwaląc się, pochodzę z Chełma). Tak, że ma pan, drogi panie Stefanie, przechlapane i najbliższą kawę stawia pan.

Potem weźmy Branacha. Mężczyzna jak malowanie, kobity za nim szaleją, jak nie spotkam go na obiedzie w „Mariottcie", to tylko dlatego, że zapewne uparł się na kaczkę w „Białej dalii" w Konstancinie. Po prostu chłop do tańca i do różańca. I o czym on mi pisze? O karze śmierci, kurde balans. To przecież zgroza jest, czytelnicy się nie mogą bać przez całą gazetę, bo powymierają na zawały i nie będzie komu wykupić nakładu!...                                    

Tygodnik PLUS nr 13, 08 XII 1990 r.

Kawa ławę

HALNY ZŁOTA PIĘTNASTKA

Po raz kolejny rekomenduję swoją prywatną „Złotą piętnastkę" minionego roku. Przypominam zasadę listy rankingowej: pod uwagę biorę osoby, które w sposób szczególnie wyrazisty zaznaczyły swoją obecność w życiu publicznym (...) z wyłączeniem sfery polityki, gdyż ona mnie nie interesuje. Kolejność nazwisk składających się na „Złotą piętnastkę" jak zwykle nie ma znaczenia.

Tak zatem swoje laury w bieżącym roku przyznaję:

  • Profesor Ewie Łętowskiej - rzecznikowi praw obywatelskich...
  • Franciszkowi Grużewskiemu - leśniczemu z nadleśnictwa Jeziorka, który dzięki umiejętnemu postępowaniu (...) nakłonił zabójcę czterech żołnierzy z Zegrza do dobrowolnego oddania się w ręce organów ścigania...
  • Markowi Kotańskiemu za przebojowość i determinację, z jaką walczy o prawo do normalnego życia nosicieli wirusa HIV, podobnie jak od dawna spieszy z pomocą narkomanom...
  • Jurkowi Janoszce z Wrocławia - pomysłodawcy i założycielowi Klubu Ludzi Życzliwych...
  • Helenie Urbańskiej - biochemiczce ze Szczecina, która dzięki [własnej] metodzie (...) wprawia oficjalną medycynę w osłupienie, [przywracając] ludziom (...) utracone włosy...
  • Doktorowi Tadeuszowi Podbielskiemu z Międzyrzecza Podlaskiego - za jego słynne mikroelementy, które pomogły wielu chorym...
  • Doktorowi Jerzemu Woy-Wojciechowskiemu - lekarzowi i kompozytorowi zarazem (...) za całokształt działalności...
  • Waldemarowi Fydrychowi - „Majorowi", „profesorowi zwyczajnemu sztuki wojennej", „komendantowi twierdzy Wrocław" (...) szefowi „Pomarańczowej Alternatywy...
  • Joannie Chmielewskiej - popularnej pisarce, za równie niezwyczajne poczucie humoru, jaki emanuje z jej książek...
  • Zbigniewowi Branachowi - jednemu z najciekawszych i najbardziej pracowitych polskich reporterów - za opublikowany w białostockich „Kontrastach" (...) głośny i przedrukowany później przez liczne pisma reportaż „Zagadka śmierci księdza Zycha". Ranga wspomnianego tu i stanowiącego efekt wielomiesięcznej pracy tekstu polega na tym, że działający samotnie reporter odkrył i ustalił na własną rękę więcej faktów niż milicja i prokuratura razem wzięte.
  • Doktorowi Tadeuszowi Jurdze - historykowi i publicyście za znakomitą książkę „Obrona Polski 1939"...
  • Maciejowi Wojtyszce - za czteroczęściową adaptację „Mistrza i Małgorzaty"...
  • Wojciechowi Marczewskiemu - za „Ucieczkę z kina Wolność", jeden z najważniejszych filmów polskich ostatnich trzydziestu paru lat...
  • Magdzie Teresie Wójcik - za wybitne kreacje aktorskie, teatralne i filmowe, w tym zwłaszcza za tytułową rolę w pokazanym niedawno przez TV głośnym „półkowniku" „Matka Królów"...
  • Januszowi Muniakowi - zaliczanemu do najciekawszych polskich muzyków jazzowych, o którym powiada się, że urodził się z saksofonem...

Tygodnik PRAWO i ŻYCIE, 51/52, 1990.

 

Kawa na ławę

HALNY MIĘDZY TYM CO NA „DE" I TYM CO DO „DE"

 

...Amatorszczyzna i nonszalancja wobec zapraszanych do studia gości plus kompletne nieprzygotowanie się niektórych prowadzących programy do roli, jaką mają w nich spełniać, były w TVP zawsze, ale obecnie stały się wręcz plagą. Przywykłem już np. do tego, że po przyjeździe do studia, nie z własnej inicjatywy przecież - ze strony osoby, która prowadzi określony blok, spotykam się z pełnym zakłopotania pytaniem, o czym mamy rozmawiać i czy mógłbym podpowiedzieć na początek ze dwie kwestie „na rozruch". Jest to wszelako drobiazg w porównaniu z przygodą, która spotkała onegdaj jednego z moich przyjaciół - znanego reportera...

Został on otóż zaproszony do studia w związku z wydaną przez siebie książką poświęconą niedawnym dramatycznym wydarzeniom w historii Polski. Urocza pani, która miała z nim przeprowadzić rozmowę na żywo, na krótko przed „wejściem na wizję" przyznała z rozbrajającą szczerością, że książki  nie tylko nie przeczytała, lecz nawet nie zdołała jej przekartkować. Nie odebrało jej to jednak dobrego samopoczucia i w rezultacie od razu na „dzień dobry" nawiązała do wydarzeń, których książka w ogóle nie dotyczyła, chwaląc autora, że je poruszył. Reporter uratował sytuację - tak, w całym tego słowa znaczeniu uratował! - wpadając nieszczęsnej niewieście w słowo; w przeciwnym razie kompromitacja interlokutorki byłaby totalna. Może, zresztą - dodam - szkoda, że do tego nie doszło, gdyż nawet największa niesolidność zawodowa ma swoje nieprzekraczalne granice.

Tygodnik Prawo i Życie, 06 VI 1992.

 

MAREK RYMUSZKO NIEPOTRZEBNE ZWARCIA

Od autora: W sprawie, przedstawionej przeze mnie publikacji „Niepotrzebne zwarcia"(PIŻ nr.20) i będącej następnie przedmiotem sprostowania sędziego Zbigniewa Wilkanowskiego (PIŻ" nr 34) zgodni jesteśmy (...) co do tego, że ostre konflikty, do jakich doszło na styku prasa - sądy w rejonie pomorsko-kujawskim, są niepotrzebne i można było ich uniknąć. W pozostałych natomiast kwestiach zarysowują się między nami wyraźne różnice ocen.

Nie mogę się zgodzić z wywodem, w myśl którego pan sędzia Z. Wilkanowski, jako przewodniczący kompletu orzekającego w innym procesie prasowym - przeciwko reporterowi Zbigniewowi Branachowi - był jak pisze, wraz z całym sądem niejako zobligowany do wymierzenia dodatkowej kary w postaci zakazu wykonywania zawodu w związku z obecnym brzmieniem (po nowelizacji) art.42 par.1 kodeksu karnego. Cały problem bowiem, o czym pan sędzia jako wytrawny prawnik doskonale wie, sprowadza się do tego, czy w sprawie będącej przedmiotem rozpoznania sądu nastąpiło nadużycie przez dziennikarza wykonywanego przezeń zawodu. Jest to zarzut bardzo poważny i jakościowo odmienny od konstatacji, iż w publikacji, którą poczuły się dotknięte określone osoby, zawarte zostały fakty oraz oceny, będące rezultatem np. niezachowania szczególnej staranności przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych...

Moim zdaniem - podobnie jak autora przywołanego przeze mnie artykułu PiŻ „Zabawa na 8 arkuszy", poddającego ów wyrok wysoce krytycznej wiwisekcji - przebieg procesu i zgromadzony w jego toku materiał dowodowy nie upoważniał sądu do takiego wniosku wraz ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami prawnymi. Pan sędzia Wielkanowski jest odmiennego zdania i myślę, że szansa na zniwelowanie owej zasadniczej różnicy poglądów, (która w takim kontekście nie ma cech sprostowania, gdyż cała rzecz nie odnosi się do faktów, lecz ocen) wydaje się minimalna.

Na marginesie czuję się w obowiązku oświadczyć, że nie mogę potwierdzić informacji, iż autorem tekstu „Zabawa w 8 arkuszy" wydrukowanego w nr 36 PiŻ z 1989 r. był rzecznik prasowy Ministerstwa Sprawiedliwości, sędzia Andrzej Cubała. Jako współredagujący pismo jestem bowiem w tej mierze związany dyspozycją art. 15 prawa prasowego, zgodnie z którym autorowi materiału prasowego przysługuje prawo zachowania swego nazwiska w tajemnicy. To, iż w toruńskim dzienniku nazwisko - jakiekolwiek! - zostało podane do publicznej wiadomości, w sytuacji gdy publikacja w PiŻ sprzed dwóch lat była opatrzona przez autora  jedynie inicjałem, uważam za godne ubolewania. Nie zmienia to mojej krytycznej oceny wyroku z 15 maja 1989 r. wydanego przez sąd pod przewodnictwem pana sędziego Z. Wilkanowskiego, a zwłaszcza wysoce emocjonalnych wręcz obraźliwych pod adresem skazanego reportera sformułowań, jakie się znalazły w uzasadnieniu tego orzeczenia.

Prawo i Życie 29 VIII 1992 r.

 

Kawa na ławę

HALNY KRĘGLE

...parę lat temu w Bielsku Białej [ogólnopolską sesję reporterską] uwieńczyło spotkanie jej uczestników z władzami województwa (...) w hotelowej sali konferencyjnej [gdzie] po części oficjalnej miała nastąpić wspólna kolacja, której zwiastunem były ustawione na zapleczu półmiski z wędlinami oraz rybą słodkowodną. Reporterska brać, która po rekonesansie w terenie zasiadła przy stole, najpierw jednak musiała uzbroić się w cierpliwość i wysłuchać wystąpienia wojewody. Potem zaś głos zabrał wicewojewoda od rolnictwa i czegoś jeszcze, który na tę okazję przygotował dwudziestoparostronicowy referat, odczytywany przezeń z mozołem i bez przesadnego pośpiechu (...) W miarę upływu czasu byliśmy coraz bardziej głodni i nie był to, niestety, w tamtym momencie głód informacji na temat plonów czterech rodzajów zbóż w województwie ani liczby obsługujących je ciągników.

I wówczas to nieprzeciętną inwencją zabłysnął znakomity reporter, Zbyszek Branach, który w pewnym momencie wstał i dyskretnym krokiem udał się na zaplecze, gdzie snuli się bezczynnie kelnerzy. Najpierw zapytał, który z nich jest szefem, a następnie, pochylając się konfidencjonalnie do jego ucha, powiedział: „Pierwszy sekretarz kazał podawać".

Nie upłynęła minuta, gdy na stole zaroiło się od półmisków, a wszystko to nastąpiło w momencie, gdy niezmordowany wicewojewoda przeszedł właśnie do omawiania problemu restrukturyzacji rolnictwa oraz tzw. chłopów robotników. Tocząc osłupiałym wzrokiem po Sali początkowo usiłował rozpaczliwie przekrzyczeć szczęk widelców, rychło jednak pojął, że przegrał i ze smutkiem zwinął papiery. Pierwszy sekretarz zaś, jak zauważyłem, mimo ze nieco zdziwiony całą sytuacją, również bez większych ceregieli zabrał się do konsumpcji.

I otóż, gdyby Zbyszek zechciał powtórzyć swój trik dzisiaj, nie miałby już na kogo się powołać, bo wicewojewoda, któremu tak brutalnie przerwano przemówienie, natychmiast oskarżyłby reprezentującego inne niż on ugrupowanie polityczne wojewodę o celowe podłożenie mu świni tudzież poniżenie w oczach dziennikarzy...

Niestety, poczucie humoru, którym niegdyś iskrzyła nasza rzeczywistość - jakby na przekór temu, co nam wszystkim fundowała - przetrwało obecnie w stanie szczątkowym. Można po prostu donieść wrażenie, że pewne jego przejawy trafiają dziś w próżnię, gdyż adresaci żartu albo go nie rozumieją, albo się z miejsca obrażają, albo wreszcie - i tak bywa najczęściej - pełniąc jakąś funkcję publiczną uważają, że nie mogą sobie pozwolić nawet na minimum luzu.

Doświadczyliśmy tego z kolegą Branachem (...) całkiem niedawno podczas kolejnego spotkania reporterskiego, tym razem na Wybrzeżu. Mianowicie w trakcie zwiedzania lokalnego zakładu przetwórstwa ryb oprowadzający po nim dziennikarzy dyrektor, długo i zawile opowiadający o problemach zbytu płoci, śledzi, makreli, szybko i skutecznie znudził całe towarzystwo. Chcąc jakoś ożywić towarzystwo, po konsultacji z kolegą ( po konsultacji, gdyż nauczeni wcześniejszymi przykrymi doświadczeniami uznaliśmy, że nasze szampańskie poczucie humoru niekoniecznie musi być tak odbierane przez innych; w tym wypadku żart wydawał się zgoła niewinny) zagadnąłem dyrektora przetwórni, czy to prawda, że ryba psuje się od głowy. Ku naszej wszelako konsternacji pytanie to wywołało skutek bliski piorunowi z jasnego nieba. Gładko wypowiadający się dotychczas gospodarz nagle bowiem zaniemówił, a następnie, jąkając się ze zdenerwowania, zaczął coś bez ładu i składu mamrotać, już do końca zachowując wobec grupy dziennikarzy daleko posuniętą rezerwę i podejrzliwość. Jak później ustaliliśmy, okazało się, że od pewnego czasu władze miasta pod nim oraz jego przedsiębiorstwem pracowicie ryją i człowiek ów doszedł do wniosku, że nasz dowcip stanowił bezpośrednią reperkusję owej wojny podjazdowej a, co najgorsze, zostaliśmy z kolegą przez kogoś celowo podpuszczeni, by go skompromitować w oczach gości. W tej sytuacji z naszych nieszczególnych żartów zrezygnowaliśmy na wszelki wypadek w ogóle...                                                                                              

 Prawo i Życie...       

 

HALNY ŁUPIEŻ

O Polsce mówiono kiedyś, że jest najweselszym barakiem w obozie wschodnim i była to absolutna prawda. Gdy zaś obozowe baraki rozebrano, a deski z nich zaczął przerabiać tartak historii, wyszło na jaw, że w pociągu ciągniętym przez nowy parowóz dziejów, wagon z napisem „Sdiełano w Polsze" lub - zamiennie - „Made in Poland" jest znowu najweselszy, a wśród podróżujących nim pasażerów nadal nikt sobie nic nie robi z zakazu wychylania się podczas jazdy.

Co nas bowiem odróżnia wyraziście od innych, to właśnie, pewna specyfika humoru, w której cudzoziemcy za cholerę nie potrafią się  połapać. Jego źródłem mogą być zarówno impulsy zewnętrzne, jak i sytuacje wykreowane przez samą codzienność, bynajmniej nie z myślą o tym, by kogokolwiek rozśmieszyć.

Otóż przed kilkoma miesiącami mojemu przyjacielowi, znanemu reporterowi Zbigniewowi B., podczas dziennikarskiej sesji w pewnej dużej miejscowości wczasowej nad morzem - nieszczęśliwie powinęła się noga i to bynajmniej nie w przenośni, lecz znaczeniu jak najbardziej dosłownym.

Banalność całej sytuacji potęgował fakt, że nastąpiło to w momencie udawania się na zasłużony posiłek po owocnych obradach, a nie w starciu z oddziałem prewencji policji czy nastąpieniu przez autora demaskatorskich publikacji na nagniotek rosyjskiej mafii. Tak czy owak efektem feralnego stąpnięcia stało się zapakowanie reporterskiej kończyny w gips (mówiąc nawiasem nie pomnę już lewej czy prawej, co przypadku mojego przyjaciela ma bardzo istotne znaczenie, gdyż wyposaża całą rzecz w dodatkową smakowitą symbolikę). Aby zarazem zdołał on dotrzeć do swojego rodzinnego Torunia - wobec braku pod ręką harcerek, które mogłyby zaopiekować się reporterami niepełnosprawnymi (swoją drogą najwyższy czas, by Krajowy Klub Reportażu o tym pomyślał) - koledze Zbigniewowi B. pożyczono w miejscowym ośrodku zdrowia kule, przyjąwszy od niego uprzednio pisemne zobowiązanie ich zwrotu po dotarciu na miejsce zamieszkania.

Niestety, tak się złożyło, że Zbyszek mieszka sam i bardzo trudno było mu natychmiast po powrocie udać się pieszo do przychodni rejonowej po przydział kul zastępczych. W rezultacie pragnąc uniknąć całkowitego unieruchomienia, był on zmuszony zatrzymać kilka dni sprzęt rehabilitacyjny będący na stanie nadbałtyckiej służby zdrowia. Spowodowało to w jej szeregach stan bliski paniki, o czym świadczyły dwa kolejne telegramy odebrane przez kolegę redaktora Zbigniewa B. Ośrodek Zdrowia w J. G. domagał się kategorycznie natychmiastowego zwrotu kul, które, jak się okazało, były jedynymi, jakimi dysponował i w przypadku, gdyby kolejny pechowiec coś tam sobie zwichnął lub złamał (naturalnie poza karierą), groziło to całkowitym sparaliżowaniem pomocy medycznej w miejscowości, przyjmującej w sezonie kilkadziesiąt tysięcy wczasowiczów.

W takiej sytuacji Z. B. wykazał postawę obywatelską i najpierw doczołgał się na pocztę, skąd inwalidzkie kule nadał przesyłką ekspresową, a następnie w ten sam sposób sforsował toruńską przychodnię rejonową, gdzie zaopatrzono go w stosowne duplikaty.                                                                                     

Tygodnik PRAWO i ŻYCIE, 30 IV 1994.