PETENT KREMLA

Jaruzelski uzależnił wprowadzenie stanu wojennego od naszej gotowości oferowania pomocy wojskowej”, rzekł skonsternowany Jurij Andropow. „Choć popieramy ideę internacjonalistycznej pomocy i jesteśmy zaniepokojeni sytuacją w Polsce, problem musi być rozwiązany własnymi siłami przez polskich towarzyszy. Nie zamierzamy wprowadzać wojsk do Polski”.

Szefowi KGB wtóruje minister obrony, Dmitrij Ustinow: „W toku prowadzonych rozmów odpowiedzieć Polakom, że […] my nie szykujemy się do wprowadzenia wojsk na terytorium Polski”.

To wypowiedzi sowieckich ministrów na trzy dni przed ogłoszeniem stanu wojennego. Natomiast kilka tygodni wcześniej, generał używa frazy tyleż oryginalnej i patetycznej, co kuriozalnej: „Socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości”.

My, czyli kto? Dyktator nie wyjaśnia dość precyzyjnie, kto wówczas zagrażał socjalizmowi, żeby wymagał obrony. Według dostępnych badań, tamtej jesieni nie istniała realna siła pragnąca socjalizm w Polsce likwidować. Otwarte pozostaje pytanie, czy kierownictwo PZPR przewidywało zaangażowanie w obronę socjalizmu obcych wojsk?

Kreml wywierał niewątpliwie presję na położenie kresu zarazie „Solidarności”, zwanej też w języku potocznym komunistów kontrrewolucją. Ponawiano manewry w pobliżu zachodnich granic imperium, z udziałem dywizji Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Układu Warszawskiego. Media polskie powtarzały groźnie brzmiące sugestie i sygnały o możliwości inwazji, określanej eufemistycznie „bratnią pomocą” Obozu Państw Miłujących Pokój. Rzeczywiste zamiary Kremla dotyczące interwencji militarnej w Polsce, to jednak kwestia całkiem odmienna.

Mgła zapomnienia tymczasem coraz szczelniej zakrywa faktyczne uzasadnienie stanu wojennego w momencie ogłoszenia. Jaruzelski 13 grudnia 1981 roku argumentował decyzję pragnieniem uchronienia kraju przed groźbą anarchii i upadku gospodarczego, a narodu przed zimnem, głodem i wojną domową. Niemała część Polaków uwierzyła dyktatorowi.

Czynnik zagrożenia obcą interwencją w grudniu 1981 roku nie pojawia się ani w znanych dokumentach władz PRL, ani we wspomnieniach i relacjach ówczesnych protagonistów. No, jeśli nie liczyć stricte propagandowych i dezinformacyjnych materiałów z MSW. „Używać straszaka interwencji, koncentracji wojsk na granicy, że mogą wejść wojska nie tylko radzieckie, ale czeskie, niemieckie”, zaleca Kiszczak na odprawie komendantów wojewódzkich milicji kilka tygodni przed godziną „zero”.

Tematu interwencji zbrojnej wojsk sprzymierzonych nie podnosi żaden uczestnik posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR 5 grudnia 1981 roku. W przemówieniu inauguracyjnym stan wojenny, Jaruzelski nawet nie zająknął się, nie poczynił najmniejszej aluzji o stanie wyższej konieczności, spowodowanym zagrożeniem inwazją wojsk sowieckich, ani szerzej – interwencji zbrojnej państw sąsiednich. Tego tematu nie podniósł też nikt na nocnym posiedzeniu Rady Państwa uchwalającej dekret o stanie wojennym.

Wątek inwazji wyeksponowano dużo później. Dekadę po fakcie.

W grudniu 1991 roku, kancelaria Prezydium Sejmu rejestruje wniosek grupy posłów o pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej ojców stanu wojennego. To wówczas następuje niespodziewana metamorfoza. Dyktator PRL przymierza szaty bohatera. Powtarzając wielokrotnie, że stan wojenny uratował Polskę i Polaków przed „większym złem”. Zwielokrotnionym złem miała być rzekoma interwencja wojsk sowieckich, a nawet całego UW.

Publiczne podważenie twierdzeń Jaruzelskiego następuje wcześniej, niż mógł przypuszczać. Misternie obudowywana teza nabiera innych barw w świetle relacji z pierwszej ręki oraz ujawnianych stopniowo archiwaliów, zwłaszcza sowieckich. Jego wersji wydarzeń zaprzeczają świadectwa dramatis personae ówczesnej sceny politycznej.

Sprzeciw przychodzi z nieoczekiwanej strony. Lawinę porusza w 1992 roku opracowanie zamieszczone w rosyjskim miesięczniku wojskowym „Wojenno-Istoriczeskij Żurnał” pt. „Doktryna Breżniewa i polski kryzys początku lat 80”. Gen. Anatolij Iwanowicz Gribkow zaprzecza narzucanemu przez media poglądowi, że gdyby nie ogłoszenie stanu wojennego, to do Polski weszłyby wojska sojusznicze:

Podkreślam, plany takie były, wiedziało o nich polskie kierownictwo państwowe i wojskowe. Ale decyzji o wprowadzeniu wojsk nie było i nie mogło być, co polskiemu kierownictwu zostało jasno powiedziane”.

Autor jest osobą, której kompetencje wojskowe trudno podważyć. Kilka dziesięcioleci tkwi w samym centrum potęgi militarnej imperium sowieckiego. W czasie wojny pełni służbę, jako dowódca kompanii czołgów i oficer sztabu. Od 1960 roku awansuje do Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego sił zbrojnych ZSRS. Później dowodzi armią Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Od 1976 roku jest I zastępcą szefa Sztabu Generalnego sowieckiej armii, a jednocześnie szefem Sztabu Generalnego i I zastępcą głównodowodzącego sił zbrojnych Układu Warszawskiego. Od lutego 1981 roku, Gribkow uczestniczy – na prośbę strony polskiej – w opracowaniu planów stanu wojennego. Jest w Polsce od 7 do 17 grudnia „roku pamiętnego”.

W „Doktrynie”… ujawnia fakty rujnujące wersję wydarzeń forsowaną przez Jaruzelskiego i komilitonów. Relacjonuje specjalną naradę „podstawowego składu Ministerstwa Obrony ZSRR” zwołaną w celu omówienia możliwości zaradzenia „pogłębiającemu się kryzysowi politycznemu i ekonomicznemu” w Polsce. Zagaja szef Sztabu Nikołaj Wasiljewicz Ogarkow. „Meldunek był dostatecznie uargumentowany. [Marszałek] nie proponował skrajnych rozwiązań – wykorzystania wojsk […] państw sojuszniczych”. [Wprawdzie] niektórzy uczestnicy narady przedstawiali propozycje radykalne i jednoznacznie opowiadali się za wprowadzeniem wojsk, [to] większość występujących była jednak temu przeciwna”.

Gribkow także zabrał głos: „[…] powiedziałem, że rozwój sytuacji w Polsce różni się od sytuacji w Czechosłowacji w 1968 roku, […] gdzie dynamikę wydarzeń nadawały władze centralne. W Polsce jest na odwrót. Burzy się naród, który coraz bardziej przestaje wierzyć rządowi i kierownictwu PZPR. […] Wojsko Polskie zachowuje zdolność bojową, jest nastawione patriotycznie. Do własnego narodu strzelać nie będzie. W wypadku wprowadzenia […] wojsk sojuszniczych, kierownictwo ,Solidarności’ wezwie naród do walki. […] Może rozpocząć się wojna domowa”.

Zdaniem Gribkowa - „nie wykorzystano wszystkich możliwości pokojowych. Rząd powinien usiąść do stołu z kierownictwem ,Solidarności’ i rozwiązywać wszystkie problemy zgodnie z interesem narodu”. Uważa, że w Polsce „są zdrowe siły”, mianowicie – „Armia, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i organy bezpieczeństwa”, które jak dotąd wypełniają „swoje funkcje w interesie narodu”.

Dlatego „w żadnym wypadku nie wolno do Polski wprowadzać sojuszniczych wojsk. Następstwa takiej akcji są nie do przewidzenia. Na całym świecie stracimy autorytet i wielu przyjaciół. Zachód nie będzie patrzył na naszą akcję przez palce. [Stąd] „istniejący kryzys […] polskie kierownictwo powinno rozwiązać własnymi siłami. Jeżeli nie dogadają się przy stole, to mają opracowany plan wprowadzenia stanu wojennego”.

Odprawę podsumowuje minister Ustinow. Wnioski i propozycje generalicji wyłuszcza na Biurze Politycznym. Po zakończeniu jego obrad, kierownictwo armii spotyka się ponownie. Marszałek Ustinow omawia przebieg zebrania na Kremlu, uczula podwładnych na reasumpcję Michaiła Susłowa.

Powiedział, że w żadnym wypadku […] nie będziemy wprowadzać do Polski wojsk radzieckich i sojuszniczych. Jeżeli do władzy dojdzie nowe kierownictwo, będziemy z nimi współpracować. Nie możemy jeszcze raz poddawać naszego kraju międzynarodowemu osądowi. Powinniśmy na wszystkich liniach zwiększyć działania, w pierwszym rzędzie z PZPR, gdzie są zdrowe siły […] Trzeba aktywnie […] pomagać polskiemu kierownictwu w mobilizacji sił do rozwiązania politycznych, społecznych i ekonomicznych problemów”.

Na koniec obrad politbiura, Susłow spuentował potencjalne skutki interwencji militarnej: „wprowadzenie wojsk to katastrofa dla Polski i dla Związku radzieckiego”, relacjonuje Gribkow.

Stanowczy ton deklaracji przywódców sowieckiej kompartii nie satysfakcjonuje Jaruzelskiego. Liczy na „gwarancje pomocy militarnej” Moskwy „w przypadku, gdyby sytuacja w Polsce stała się krytyczna”.

Nalegania Warszawy nie pozostały bez echa. „[…] można było wyciągnąć wniosek, że polskie kierownictwo wykazuje zdenerwowanie, nie ma wiary we własne siły przy wprowadzaniu stanu wojennego”, konkluduje Gribkow. Susłow przekazuje sowieckiemu ambasadorowi w Warszawie, że nikt z kierownictwa KPZR „w najbliższym czasie do Polski nie przyjedzie, […] wojska do Polski wprowadzane nie będą, problemy trzeba rozwiązywać własnymi siłami”, a skalę dodatkowej pomocy ekonomicznej przedstawi Nikołaj Bajbakow, przewodniczący rządowej komisji planowania. Ambasador Aristow przekazuje odpowiedź Moskwy Jaruzelskiemu.

Związek Radziecki dystansuje się od nas”, komentuje rozgoryczony generał. Ale nazajutrz, 8 grudnia, podejmuje jeszcze jeden krok. Rodzaj „misji ostatniej szansy” zleca generałowi Siwickiemu, który „bardzo zdenerwowany” melduje marszałkowi Kulikowowi, że „do wielkich wydarzeń pozostała jedna doba, a nikt ze strony radzieckiego kierownictwa nie wnosi jasności”. Wysłannik Jaruzelskiego miał zażądać klarownego stanowiska władz sowieckich do 10.00 12 grudnia. Pomóżcie nam, powtarzał. Inaczej „Polska będzie stracona dla Układu Warszawskiego. Aktualnie żyjemy według zasady: mechanizm działa – łuk napięty. Utworzona została i już funkcjonuje Wojskowo-Rewolucyjna Rada Ratowania Ojczyzny” (sic).

Trudno powiedzieć, kto się pomylił. Podenerwowany Siwicki, czy cytujący go Gribkow. To mniej istotne, bo wiadomo, o jaką instytucję chodzi. Ważniejsze, że Siwicki nie tyle przypomniał, co „wypomniał” wcześniejsze przyjazdy prominentnych przedstawicieli imperium, jak Gromyko, Andropow, czy Ustinow i z nutą żalu stwierdzał, że „obecnie nie ma nikogo”. Tłumaczył, że „Jaruzelski sam pojechałby do Związku Radzieckiego na konsultacje, ale wyjazd uniemożliwia mu bardzo trudna i złożona sytuacja w kraju”.

Do napisania artykułu skłoniła Gribkowa uchwała polskiego Sejmu w sprawie wprowadzenia stanu wojennego oraz wypaczające rzeczywistość publikacje prasowe. Enuncjacje czołowej postaci najpotężniejszej armii imperium sowieckiego nie zyskały uznania b. dowódców Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.

Jaruzelskiego nie kryje absmaku po lekturze. Wypomina autorowi, jakoby kiedyś należał do „grupy konserwatywnych przedstawicieli radzieckiego dowództwa” i zwolenników „twardych, siłowych rozwiązań”. Niby odżegnuje się od chęci polemizowania „merytorycznie z tekstem”. Bo jest „pełen sprzeczności, niekonsekwencji i nieprawdy”, ale orzeka, że „mamy […] do czynienia z próbą całkowitego zafałszowania ówczesnych realiów politycznych”.

Rozczarowany lekturą generał deprecjonuje autora bezpardonowo. Jego pamięć „okazała się nie tylko dość selektywna, ale – co gorsza – mocno zawodna”. Jaruzelski znajduje antidotum - utwory i myśli klasyków: „W swej książce obszernie wypowiedziałem się na temat ówczesnej sytuacji. Są tam konkretne daty i nazwiska. Niedługo ukaże się mój wywiad dla ,Gazety Wyborczej’, gdzie raz jeszcze wracam do tych spraw dość szczegółowo”, zachęca, z przysłowiową w jego przypadku skromnością (Ironiczny grymas historii. Prawo i Życie 5 XII 1993).

W tym samym miejscu, krok w krok za b. pryncypałem postępuje generał Siwicki. „Z przykrością” odnajduje w publikacji „imperialno-mentorski ton, z którym ze strony radzieckiego dowództwa mieliśmy często do czynienia”. Zdumiewa go „deklarowana dzisiaj gotowość gen. Gribkowa do kompromisów – włącznie do podzielenia się z ,Solidarnością’ władzą, co [wówczas] miałoby rewolucyjny charakter”. Siwicki zarzuca autorowi brak „rzetelnej informacji o postępowaniu części radzieckich oficerów”, zwłaszcza po liście KC KPZR 6 czerwca 1981 roku. Mieli oni podejmować przedsięwzięcia natury stricte antypolskie, wymierzone w polską rację stanu.

B. szef Sztabu Generalnego WP po publikacji Gribkowa ujawnia sensację. Sowieccy oficerowie „podejmowali próby zmontowania swoistego wojskowego i politycznego spisku dla obalenia gen. Jaruzelskiego i przejęcia władzy przez rodzimych zwolenników twardego kursu”. Siwicki otrzymywał „informacje i raporty o rozmowach radzieckich przedstawicieli z polskimi dowódcami, w których sondowano ich lojalność wobec ministra obrony narodowej i mniej czy bardziej otwarcie namawiano do wypowiedzenia posłuszeństwa. Szczególnie aktywną rolę w tej akcji odgrywał bliski współpracownik generała Gribkowa i marszałka Kulikowa, gen. armii Afanasij Szczegłow”.

Dziwne, że nie aresztowano niewątpliwej „piątej kolumny”. Dopiero, gdy akcja „przekroczyła już granice przyzwoitości, zażądaliśmy w trybie natychmiastowym odwołania z Polski jednego” z organizatorów domniemanego spisku”.

Siwicki pozoruje wyższość intelektualną nad „naiwnym” Gribkowem, który „zupełne nie rozumie specyficznej gry, którą obie strony ze sobą toczyły”. Sytuacja jest nieco humorystyczna, gdy polski emerytowany generał podważa kompetencje emerytowanego sowieckiemu sztabowca, przed którym w służbie czynnej stawał na baczność i nie śmiał zmarszczyć powieki cokolwiek „naiwniak” mówił. „Moskwa badała skuteczność swoich nacisków”, tłumaczy niczym uczniowi z ADHD, „my zaś, zadając nieraz prowokacyjne wręcz pytania, usiłowaliśmy ocenić stopień ich zdecydowania na interwencję […] Ogromna radziecka machina militarna, pozostająca w ciągłej, nienaturalnej w pokojowych warunkach, gotowości do działań, nie funkcjonowała przecież samowolnie, [lecz] na mocy decyzji politycznego kierownictwa”.

Postawieni w złym świetle adwersarze Gribkowa, nie przewidzieli kilku rzeczy. Szybkiego otwarcia archiwów z dokumentami, które miały być tajne „na zawsze”, albo zniszczone. Po drugie, że owe archiwa okażą się bardziej zasobne, niż najbardziej przenikliwi badacze mogli przypuszczać. Wreszcie, że otworzą usta protagoniści omawianych wydarzeń, a ich świadectwa będzie można zweryfikować poprzez ujawniane dokumenty właśnie.

Reasumując, Jaruzelski e tutti quanti nie zdawali sobie sprawy, że Gribkow, którego ochoczo obsobaczali, to tylko kostka w dominie, bo czeka ich większe upokorzenie. Na światło wychodzą całe bloki dokumentów z archiwów polskich. Powołanie sejmowej komisji nadzwyczajnej przesłuchującej członków WRON, nie przeszkadzają im brylować w mediach i lansować swojej wersji historii.

Sielankę generałów i tulących ich do piersi publicystów, zwłaszcza „Gazety Wyborczej”, „Przeglądu” i „Polityki”, zakłóca prezydent Borys Jelcyn. Przywozi do Polski plik ośmiu dokumentów „Komisji Susłowa”, z lat 1980-82. W tym szczególnie istotne stenogramy posiedzeń politbiura, poprzedzające „Operację X”, to jest wprowadzenie stanu wojennego.

Ludzie Jaruzelskiego szykują odpór na pośpiesznie zwoływanych operatywkach. Co robić? Zadać wyprzedzające uderzenie? Ale co zdeprecjonować otwarcie niedawnych towarzyszy broni, przyjaciół? Duży kłopot.

Prof. Krystyna Kersten nie widzi podstaw do snucia przypuszczeń, że kserokopie sowieckich dokumentów są nieautentyczne. Przeciwnie, są niekompletne, ale autentyczne. Uwagę uczonej zwracają niskie noty Jaruzelskiego na początku grudnia’81. Generał przeobraził się „w człowieka niezrównoważonego i niewierzącego w swoje siły (Bajbakow). „Wygląda, że albo Jaruzelski ukrywa przed swoimi kolegami plan konkretnych działań, albo po prostu uchyla się od tego kroku” (Andropow).

Proza stenogramów nie pozostawia miejsca na złudzenia. Kreml wykluczał interwencję militarną w Polsce. Można nawet mówić o symptomach istotnej reorientacji polityki wobec Polski: „Nie wiem, jak będą wyglądały sprawy z Polską, ale nawet, jeżeli Polska znajdzie się pod władzą ,Solidarności’ to będzie jedna sprawa. Natomiast, jeżeli przeciwko Związkowi Radzieckiemu wystąpią kraje kapitalistyczne, […] to dla nas będzie bardzo ciężkie” (Andropow).

Jak mi się wydaje, Jaruzelski wykazuje pewną chytrość”, analizuje Michaił Susłow. „Za pomocą próśb kierowanych do ZSRR chce stworzyć sobie alibi. Tych próśb my fizycznie nie jesteśmy w stanie spełnić, toteż Jaruzelski później powie, że przecież zwracałem się do Związku Radzieckiego, prosiłem o pomoc, ale jej nie dostałem. Równocześnie Polacy oświadczają wyraźnie, że są przeciwni wprowadzaniu wojsk. Jeżeli wojska wkroczą, będzie to oznaczało katastrofę. Myślę, że wszyscy tu jesteśmy zgodni, iż w żadnym wypadku nie może być mowy o wprowadzaniu wojsk”.

Główny strażnik ideologii pamięta o fatalnych konsekwencjach wysłania „ograniczonego kontyngentu” do Afganistanu (1979), więc przestrzega przed zaangażowaniem w kolejną międzynarodową awanturę: „Prowadzimy na wielką skalę walkę o pokój i nie możemy obecnie zmieniać swego stanowiska. Światowa opinia publiczna nas nie zrozumie”.

Konrad Wallenrod w generalskim mundurze ma wręcz awersję do ostatecznej rozprawy z „Solidarnością” bez wsparcia zewnętrznego, czytaj - sowieckich wojsk. Niemalże do ostatniej chwili zabiega przynajmniej o gwarancje Kremla, że dywizje sowieckie wkroczą w przypadku niepowodzenia operacji. Dokumenty archiwalne obalają tezę, że stan wojenny ochronił Polskę przed sowiecką interwencją, bo żadna interwencja nam nie groziła.

Czy tego rodzaju zachowanie Jaruzelskiego nie ma znamion zdrady stanu? Tak, to osobny, ale ważny temat. Obrońcy generała Jaruzelskiego przekonują, że jego prośby o pomoc nie są równoznaczne z oczekiwaniem interwencji. A nawet gdyby do niej doszło, sytuację kontrolowałyby polskie władze. To ryzykowna hipoteza. Trudność polega na ocenie prawdopodobieństwa zdarzenia, które nie nastąpiło. Pytanie hipotetyczne, „co by było gdyby”, to są spekulacje w stanie czystym, sfera domysłów, nie faktów.

Stopniowa publikacja kolejnych materiałów archiwalnych, wzmacnia argumentację Gribkowa, a jednocześnie podważa i osłabia wersję, do której przywykli emerytowani przywódcy reżimu warszawskiego. „[…] uderzające jest, jak delikatne były narzędzia, za pomocą których Moskwa wpływała na polski „biały dom”, zauważa po lekturze dokumentów prof. Andrzej Paczkowski. „[…] nie były to z gruba ciosane maczugi: czołgi, desanty, spiskowcy. Nawet kurki naftociągów” ( PRL – ZSRR: coraz bliżej prawdy. Rzeczpospolita 27 VIII 1993).

Badacz jest ostrożny w ocenach, nie ma skłonności do łatwych ocen, ale temat zna, jak mało kto. Zastrzega, że nie chce dodawać następnych cegiełek „do muru, pod którym stawia się głównego konstruktora stanu wojennego”. Postuluje natomiast odejście od schematów, pewnych kalek myślowych, które zyskały rangę obowiązujących w ocenach peerelowskiej przeszłości. Idzie o to, aby „mniej posługiwać się tym argumentem, którego tak chętnie […] używali Gomułka, Gierek czy Rakowski: <radzieccy kazali>, < czołgi grzeją, wicie, rozumicie, silniki>, <zrobią z nas placuszek wciśnięty między Wartę a Wieprz>. Przynajmniej w epoce schyłkowego Breżniewa […] władcy Kremla byli raczej ostrożnymi pragmatykami niż tymi bolszewikami z nożami w zębach, których utrwaliła pamięć społeczna z lat 1920, 1939, czy nawet 1945” (tamże).

Grudniowe stenogramy” sowieckiego politbiura mają mówiąc językiem wojskowym – dużą siłę ognia. Jaruzelski zrazu nie podejmuje explicite ich krytyki. Opowiada androny o radości, że dożył takiego „momentu”. Po nabraniu oddechu podważa wartość dokumentacji w sobie właściwy, pokrętny sposób. Zwodzi, że oddają „tylko cząstkę złożonego procesu i wydarzeń, a przecież nie mniej, a często bardziej ważne są dokumenty niepisane, zawarte w licznych rozmowach, sygnałach, obserwacjach. Te zaś często różnią się lub dają inne naświetlenie zapisanym i oficjalnie przekazanym materiałom. Tak jest w tym przypadku”, orzeka autorytatywnie (Rzeczpospolita 27 VIII 1993).

Zanim ujrzały światło „teczki Susłowa”, generał przekonywał, że za sznurki pociągali towarzysze na Kremlu, a on dostał tylko rolę kukiełki. Engagement do epizodu w tańcu, który nazwał „mniejszym złem”.

Teraz wyszło na jaw, że przywódcy „bratniej partii” obsadzili w pierwszoplanowej roli Jaruzelskiego, a sami zajęli miejsca na widowni. - No graj, Wojciechu Władysławowiczu! – poganiają. – Dawaj! Dawaj!

Dokumenty nie pozostawiają wątpliwości w kwestii charakteru stosunków przywódców obu państw. Były to stosunki zwierzchnika, przełożonego z podwładnym. Przykładem zapis rozmowy telefonicznej Breżniewa z Jaruzelskim 19 października 1981 roku:

- Dzień dobry, Wojciechu.

- Dzień dobry, wielce szanowny, drogi Leonidzie Iljiczu…

Breżniew wręcz liturgicznie okadza Jaruzelskiego.

- Masz największy autorytet w partii. Natchniesz ją duchem walki. Podołasz, Wojciechu, podołasz.

Po takiej dawce duserów i zachęcie, Jaruzelski przyjmuje postawę należytą, to znaczy zgodną z rytuałem obowiązującym urzędnika imperium.

- Dziękuję za zaufanie, jakie mi okazaliście, drogi towarzyszu Leonidzie Iljiczu. To bardzo ciężkie i trudne zadanie. Ale rozumiem, że to słuszne i konieczne, skoro wy sami tak uważacie. Zrobię wszystko, jako komunista i żołnierz, żeby okazanego mi przez was zaufania nie zawieść. Chciałem wam zameldować, towarzyszu Leonidzie Ilijiczu, że będziemy bić przeciwnika, żeby to przynosiło rezultaty.

W listopadzie 1982 roku, generał oddaje honory przy trumnie drogiego towarzysza Leonida. Natomiast dwadzieścia lat po śmierci genseka stylowo spostponuje nieżywego: „Wszyscy wiedzieli, że Breżniew jest już wrakiem, ale jednocześnie specyficznym świątkiem, do którego się modlono”.

Upadek imperium skłania generała do wytknięcia dawnym rządcom wad i ułomności: „W momentach schyłkowych zawsze toczą się pewne gry polityczne, walka o władzę. Ci ludzie [z Biura Politycznego] rozmawiali ze sobą, zastanawiając się jednocześnie, kto następny po Breżniewie. W takich komentarzach każdy uważa na to, co mówi i dlatego być może nie wszystkie wypowiedzi są szczere. Panowało niezdecydowanie, rozgardiasz. Tym bardziej widać, że nieobliczalność, nieprzewidywalność reakcji tych ludzi była jeszcze większa, niż normalnie” (Życie. 30 VIII 1993).

Zapomniał, że był na każde ich skinienie. „Wieczny” petent Kremla – mimo zawartości „teczek Susłowa” - nieustannie zaprzecza, aby kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji prosił w Moskwie o wsparcie militarne. Zaprzeczać mu, oczywiście, wolno. Niemniej od czasu kontrowersji z Gribkowem, przybyło niebagatelnej wagi poszlak i dowodów dezawuujących wersję Jaruzelskiego.

Michaił Gorbaczow po abdykacji nie szczędzi Jaruzelskiemu kurtuazyjnych pochwał i słów uznania za „całokształt”. Ale dziesięć lat po stanie wojennym zdążył uwiarygodnić kluczowe tezy Gribkowa, sytuujące interwencję wojskową na poziomie najwyżej intencjonalnym. Zaprzeczył, jakby sowieckie politbiuro, do którego należał dąży do najazdu na Polskę.

Owszem, Moskwa gwarantowała pomoc militarną dla PRL na wypadek agresji wroga zewnętrznego, czytaj - któregoś z państw NATO. Jednakowoż dotąd brak dowodów historycznych, wskazujących na istnienie takiego niebezpieczeństwa.

W latach 1973-1984, rezydenturą Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) w Polsce kierował gen. Witalij Grigoriewicz Pawłow. Także i on zakwestionował tezę o faktycznym zamiarze inwazji: „Ani jedna interwencja radzieckich wojsk – ani na Węgrzech, ani w Czechosłowacji, ani w Afganistanie – nie dokonała się bez uprzedniej decyzji politycznej. A w płaszczyźnie politycznej kwestia wkroczenia wojsk radzieckich do Polski nie była omawiana [...] Na Biurze Politycznym ani razu nie stawiano pytania – wkraczać do Polski czy też nie [...] Wiem z całą pewnością, że Andropow, Ustinow i Gromyko występowali kategorycznie przeciwko interwencji. Dzisiaj sądzę, że po prostu obawiali się, że w Polsce będzie o wiele trudniej niż w Afganistanie [...] Osobiście wiedziałem, że o żadnej interwencji nie może być mowy” – przekonywał Pawłow dziesięć lat po zakończeniu swojej misji1.

Pawłow przypomina w tym samym źródle sytuację z lipca 1981 roku. W centrali KGB przedstawia nowego szefa polskiego MSW. „Drogi towarzyszu Kiszczak”, mówi Andropow. „Przekaż Stanisławowi [Kani] i towarzyszowi Jaruzelskiemu, że nie mamy najmniejszego zamiaru wprowadzać swoich wojsk. Nie chcemy i nie możemy tego zrobić. Mamy dość Afganistanu”.

Podkreślam czas deklaracji Andropowa – lipiec 1981.

Jaruzelski nie mógł nie wiedzieć o stanowisku Moskwy. Jednak wykazuje swego rodzaju desperację. Jeszcze 12 grudnia 1981 roku żąda potwierdzenia gwarancji pomocy wojskowej. Telefonuje do Breżniewa, ale gensek nie chce rozmawiać. Wyręcza go tylko trochę mniejszej rangi kremlowski dygnitarz, Susłow. Pomoc wojskową – niet. Kontynuacja pomocy gospodarczej – da.

Badacze są zdania, że niechęć do interwencji wynikała z całkiem praktycznych obaw. Skalkulowano przewidywane koszty militarne, dyplomatyczne i gospodarcze. Na Kremlu brano także pod uwagę skutki oporu i wybuchu otwartej wojny w Polsce, a w konsekwencji reakcji świata i drastycznych sankcji gospodarczych. Dlatego naciskano Jaruzelskiego, by sam zdusił „Solidarność”.

Kania nie wprowadził stanu wojennego i musiał odejść z intratnego stanowiska. A to oznacza - poza wszystkim innym - że Jaruzelski miał wybór. Mimo powściągliwości i niechęci do użycia polskiego wojska przeciwko polskiemu narodowi, Kania uszedł z życiem. Na Jaruzelskiego także nie czekał pluton egzekucyjny.

(Tygodnik Solidarność….)

 

1 DOSTĘP DO WSZYSTKIEGO. Z gen. W. G. Pawłowem rozmawia Zdzisław Raczyński. Tygodnik POLITYKA nr 8 (1868) 20 lutego 1993 r. Podobne stanowisko zajmuje Pawłow w swoich pamiętnikach wydanych w Polsce w 1994 roku.