NIE DOPUŚCIE ZARAZY, TOWARZYSZE

Historyczne polskie lato – wbrew stereotypom – nie rozpoczęło się w Gdańsku. Sierpniowe strajki na Wybrzeżu, zwieńczone podpisaniem porozumień z emisariuszami komunistów, przyćmiły wszystko, co pamiętnego roku zdarzyło się wcześniej. Jednak zaczyn łańcucha wydarzeń, które zmieniły historię i znalazły się w kanonie narodowej mitologii, miał początek daleko od Wybrzeża.

Pierwsze takty uwertury przed słynnym i budzącym entuzjazm nadmorskim librettem, zagrała mniej znana orkiestra. Libretto poprzedziły wydarzenia, których waga historyczna jest – moim zdaniem - niezasłużenie marginalizowana. Chodzi o spontaniczne „przerwy w pracy”, trwające ze zmiennym natężeniem od lipca do połowy sierpnia 1980 roku, w których na specjalną uwagę zasługują strajki na Lubelszczyźnie.

Notable partyjni nazywali ten region Polski lekceważąco „Ukrainą”. Ze względu na bliskie sąsiedztwo geograficzne, ale w funkcji inwektywy. Zazwyczaj wiejskiego pochodzenia przywódcy partii, ukrywali własne kompleksy określaniem mieszkańców regionu środkowo-wschodniego „pszenno-buraczaną klasą robotniczą” z Polski „C”.

Początek kanikuły przyniósł chłód większy niż przeciętna wieloletnia. Termin „gorące lato’80” opisuje temperaturę społeczną, a nie powietrza. Wzrost temperatury społecznej potrzebuje impulsu. Było nią wprowadzenie cichej podwyżki cen niektórych gatunków mięsa. Ukradkiem, bez podawania do publicznej wiadomości, od 1 lipca. Decydenci zakładali, że początek okresu urlopowego będzie sprzyjał zaniechaniu ewentualnych sprzeciwów. Błąd w diagnozie. Wzrost cen doprowadza do tyleż nagłego, co niespodziewanego wzrostu temperatury społecznej.

Już 1 lipca nie podjęła pracy (kobieca w większości) załoga wydziału aparatury wtryskowej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego-Państwowych Zakładów Lotniczych (WSK-PZL) w Mielcu. Oburzenie wzbudziło drastyczne podniesienie cen wyrobów mięsnych w bufecie fabrycznym. U podłoża manifestacji niezadowolenia leżał fakt, że załoga wydziału miała przeciętne bardzo niskie zarobki: około 3 200 zł miesięcznie, przy średniej krajowej 5 500 zł.

Wiadomość o „przerwie w pracy” w Mielcu, przekazano bezzwłocznie do centrali. Minister przemysłu maszynowego Aleksander Kopeć, skonsultował sytuację z białym domkiem, jak w PRL nazywano - na pozór pieszczotliwie, a w istocie ironicznie - siedzibę Biura Politycznego KC PZPR. Zalecono pozostawienie cen w zakładowych bufetach na poziomie sprzed podwyżek. Wiadomość spowodowała wznowienie pracy w Mielcu.

Także 1 lipca zastrajkowała druga zmiana w Zakładach Przemysłu Ciągnikowego w Ursusie, pod Warszawą. Robotnicy żądali rekompensaty za podniesione ceny mięsa. Strajki wybuchły również w Zakładach Metalurgicznych „Pomet” w Poznaniu oraz fabrykach: „Autosan” w Sanoku i „Ponar” w Tarnowie. Zastrajkowali kierowcy „Transbudu” w Tarnobrzegu, pracujący przy budowie Elektrowni Połaniec.

Powołano specjalny partyjno-rządowy zespół kryzysowy w składzie dwóch sekretarzy KC - Józef Pieńkowski i Stanisław Kania oraz Andrzej Jedynak, minister maszyn ciężkich i rolniczych i wspomniany Kopeć. Najpierw szukano w trybie przyspieszonym koncepcji zgaszenia strajku dwutysięcznej załogi „Ursusa”, bo blisko stolicy, którą wsparły filie w Ostrowie Wielkopolskim i we Włocławku. Rozpatrywano dwie wersje: podjęcie rozmów i wyperswadowanie strajkującym możliwości spełnienia aspiracji płacowych, albo wyasygnowanie stosownej sumy pieniędzy na rekompensaty. Akceptację zyskał wariant drugi. Z misją przekazania kojącej informacji do fabryki traktorów wysłano ministra Jedynaka. Obietnica rekompensaty finansowej przerywa strajk.

Wobec nieoczekiwanego wzrostu cen posiłków w zakładowej stołówce zakłada strajk Fabryka Przekładni Samochodowych POLMO w Tczewie. Pracownicy odlewni barykadują się na wydziale. Strajk gaśnie po udobruchaniu pracowników rekompensatą za podwyżkę mięsną poprzez podniesienie płacy o jedną grupę.

2 lipca, władze zaskakują krótkotrwałe strajki na wszystkich wydziałach WSK-PZL w Mielcu, gdzie poprzedniego dnia uznano sytuację za opanowaną. Na pierwszej zmianie strajkuje około 1900 osób.

W zestawie wiadomości Dziennika Telewizyjnego dominuje tematyka letnia, adekwatna do początku wakacji. Jednak przed rozpoczęciem emisji filmu Szansa dla Manueli, produkcji NRD, telewidzów zaskakuje niezapowiedziany gość. To wiceprezes Centralnego Związku Spółdzielni Spożywców „Społem”, który czyta komunikat o natychmiastowym skierowaniu kolejnych gatunków mięsa do sklepów komercyjnych.

To placówki handlowe z cenami wyższymi, niż w sklepach pozostałych, zwanych zwyczajnymi. Urzędnik uspokaja, jakoby zmiany cen obejmowały nie wszystkie, a jedynie niektóre gatunki mięsa: golonkę, wołowe bez kości, bekon, boczek, gęsi, indyki i kaczki. Operacja cenowa, argumentuje, ma na celu dobro społeczeństwa, kształtowanie właściwej struktury spożycia, co w sumie będzie istotnym elementem harmonizowania całej gospodarki.

Krótko mówiąc, zaaplikowano narodowi inne preferencje konsumpcyjne. Pacjent reagował alergicznie, bo zaraz się przekonał, że owe preferencje, wbrew zapowiedziom, wpłynęły na wzrost cen detalicznych posiłków w stołówkach zakładowych. Ustępstwa poszczególnych dyrekcji wobec postulatów ekonomicznych nie zatrzymały eskalacji niezadowolenia.

W momentach przewidywanego kryzysu, przywódcy monopartii kierowali czujny wzrok na Wybrzeże, Warszawę, Poznań, ewentualnie na Śląsk. Raczej stamtąd spodziewano się ewentualnego nadejścia sprzeciwu, zwanego antypartyjną zarazą. Lubelszczyzna nie wzbudzała nadzwyczajnej uwagi centrali.

Najbardziej spektakularny wyraz miał protest kilkutysięcznej załogi Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego - PZL w Świdniku.

W 1980 roku skończyłem 32 lata. Miałem dwie posady. Jedną, pełnoetatową, w warszawskim tygodniku. Byłem laureatem kilku konkursów reporterskich i publicystycznych. Nagradzane teksty cenzura cięła, albo w ogóle nie dopuszczała do druku.

Mirosław Kaczan był dwa lata młodszy i pracował w WSK PZL Świdnik. W gnieździe nr 3 na Wydziale Obróbki Mechanicznej W-320, gdzie produkowano części do śmigłowców.

8 lipca, przed południem, cenzura zatrzymała mi kolejny tekst. Raport o biedzie w PRL. Zaszedłem do Domu Dziennikarza na Foksal, nieopodal redakcji. Frustrację złagodziłem kilkoma kieliszkami wódki „do obiadu”.

Moje problemy diametralnie odbiegały od problemów mego nieomal rówieśnika z WSK. Zdenerwował się po odwiedzeniu fabrycznego bufetu.

- Cena kotleta mielonego, czy schabowego tak pana zaskoczyła? - spytałem nieco zaczepnie kilka miesięcy później.

- Jakiego kotleta?! - obruszył się wyraźnie wzburzony. - Wy, w tej Warszawie, wszystko przekręcacie! W bufecie podrożały wszystkie dania mięsne! O... się od tego kotleta!

Miał rację. Propaganda jednak zadbała, że do historii przeszedł kotlet, z dnia na dzień droższy o 8 zł.

M. Kaczan nie ukoił frustracji kieliszkiem wódki.

- Wyłączyliśmy maszyny. Usiedliśmy obok. Po chwili podeszła brygadzistka i pyta: - Strajkujecie? Coś mało was. A ja na to: - Nas zaraz będzie więcej. Kilka minut później maszyny zatrzymali inni koledzy. Kierownik namawiał, byśmy wzięli się do pracy, ale nikt go nie usłuchał. Zawiadomił dyrekcję.

Robotnicy z innych wydziałów także poznali nowe ceny w barach szybkiej obsługi. Wracali zdeterminowani.

- Idźcie i zobaczcie, jakim kosztem naszej ciężkiej pracy będą nas teraz żywić!

Robotnicy zażądali spotkania z dyrekcją i kierownictwem organizacji społeczno-politycznych zakładu. Pracę przerywały następne wydziały. Koło południa strajkowała już większość załogi.

Z poszczególnych wydziałów wybrano trzyosobowe delegacje protestujących na spotkanie z władzami wojewódzkimi, wyznaczone na godzinę 12.30. Rozmowy z kierownictwem fabryki, KW PZPR i administracji wojewódzkiej nie rozładowały napięcia. Reprezentanci strajkujących, jak Zofia Bartkiewicz, Urszula Radek, Antoni Grzegorczyk, Zygmunt Karwowski, Ryszard Karzyżanek, Jan Leśniak i Zbigniew Puczek, przedstawili listę około 40 postulatów płacowych, żądania poprawy zaopatrzenia w artykuły spożywcze bufetów zakładowych i sklepów miejskich. Przed budynkiem dyrekcji stało około 8 tysięcy ludzi.

Przedstawiciele lokalnych władz deklarowali pełne zrozumienie dla żądań. Otwarcie nie negowali słuszności postulatów, ale jednocześnie zasłaniali się niemożliwością ich realizacji, z powodu istniejącej sytuacji ekonomicznej.

Taktyka władz przyniosła impas w rozmowach. Wśród strajkujących przeważył pogląd, że skoro ani dyrekcja, ani władze wojewódzkie nie mają kompetencji, by spełnić żądania, załoga zaczeka na przyjazd kogoś kompetentnego z Warszawy.

Wbrew namowom dyrekcji, zmiana popołudniowa kontynuowała strajk. Późnym wieczorem do wiecujących wyszedł dyrektor fabryki Jan Czogała, ponownie tłumacząc się bezsilnością. Wtedy do mikrofonu podeszła Zofia Bartkiewicz i powiedziała:

- Jestem radną od dwudziestu lat. Członkiem PZPR. Zawsze stawiałam na posiedzeniach miejskiej rady bolączki, które teraz wypłynęły z taką ostrością. Wykłócałam się. Prosiłam. Mówiłam, że to wszystko do czasu, aż przyjdzie dzień, kiedy człowiek pracy powie - dość! I cieszę się, że naród się wzburzył!

Komendant MO w Lublinie, gen. Bernard Naręgowski, weteran spod Lenino, zarządza rozpoznanie nastrojów i zamierzeń strajkujących oraz ustalenie liderów. Specjalna grupa operacyjna SB śle meldunki do Warszawy i do KW PZPR. W pierwszej fazie strajku, lokalna władza deleguje 200-osobową grupę aktywu, z zadaniem wywarcia presji na poszczególnych pracowników, zarówno na terenie zakładu pracy, jak i w miejscu zamieszkania.

Nocna akcja zastraszania nie przyniosła pomysłodawcom spodziewanego efektu. Nazajutrz, 9 lipca, zablokowano centralę telefoniczną. Wzmogło to napięcie wśród strajkujących i pogłębiło dramatyzm sytuacji. Załoga jednak nie dawała się podzielić. Przeciwnie.

- Pracę podjęli tylko pojedynczy członkowie partii – wspomina Zbigniew Puczek. – Nastąpiło spontaniczne wsparcie się ludzi, których latami skłócano i przeciwstawiano sobie, nazywano „robolami” i „darmozjadami”.

Kilkutysięczny tłum ponownie zbiera się na placu przed budynkiem dyrekcji. W efekcie determinacji załogi do fabryki przyjeżdża wojewoda lubelski Mieczysław Stępień i minister Kopeć. Na wiecu towarzyszą im sekretarze KW i KZ oraz przewodniczący fabrycznych związków zawodowych. Wojewoda zapowiada przywrócenie starych cen żywności w barach zakładowych i obiecuje poprawę zaopatrzenia Świdnika w artykuły spożywcze. Tak, jak w wojewódzkim mieście Lublin, kokietuje.

Strajkujący słuchają deklaracji i obietnic przedstawicieli lokalnych władz w milczącym napięciu. Nie wyrażają aprobaty, więc do uśmierzania niezadowolenia przystępuje reprezentant rządu. Językiem partyjnej nowomowy apeluje o poprawę wydajności, jakości i efektywności pracy, jako drogi podniesienia średnich płac i dochodów realnych. Usłyszał pojedyncze gwizdy. Minister, nie zważa na nieśmiały wyraz dezaprobaty i kontynuuje:

- Towarzysze, nasza partia...

Tego już było za wiele. Nie dostał szansy dokończenia zdania. Rozległy się głośne śmiechy, a następnie istna kakofonia gwizdów. W kronikach Polski Ludowej czegoś podobnego nie odnotowano. Lekceważona i pomiatana przez warszawkę „pszenno-buraczana klasa robotnicza”, wygwizdała członka rządu!

Wygwizdany minister wysłuchuje wykrzyczanych bolączek zdesperowanych ludzi.

- Chcemy jeść!

- Chcemy pracy i godziwego zarobku!

- Dajcie płace!

Kopeć oferuje strajkującym rekompensatę w wysokości 450 zł na jednego zatrudnionego. Ale tłum skandował:

- Koniec mowy! Dwa tysiące!

Fala wzburzenia nie opada. Niewiele pomagają apele o kontynuowanie negocjacji. Przeważają głosy nawołujące do stworzenia komitetu strajkowego, wybrania straży do pilnowania porządku i spisania żądań. Fala wzburzenia rozlewa się w zaskakującym tempie.

Wpierw nieśmiało, ale po chwili coraz mocniej, tłum zabrzmiał pieśnią: Wyklęty powstań ludu ziemi. Nieskładnie. Fałszując. Gubiąc słowa. Skończyli na jednej zwrotce. Po chwili ciszy, ktoś zaintonował: Boże, coś Polskę. Teraz śpiewali dużo składniej.

- Był to śpiew, który nie miał i nie może mieć sobie równego, śpiew będący naszą determinacją, wiarą, pogardą i zespoleniem się, śpiew mokry od łez nabrzmiałego żalu i goryczy – wspominał Zbigniew Puczek. - Te pieśni śpiewane, jak nam później mówiono, z taką mocą, że w mieście rozróżniano pojedyncze ich słowa, nie mogły nie wywrzeć skutku.

Gwałtownie rósł tłum pod bramami fabryki. Rodziny strajkujących. Emeryci. Matki z małymi dziećmi. Śpiew integrował ludzi z jednej i z drugiej strony bramy. Jednoczył. Ośmielał. Dodawał odwagi. Wzmagał determinację.

Starania emisariuszy władzy zmierzające do skłócenia poszczególnych branż pracowniczych i grup społecznych, przyniosły niepowodzenie. Efekt okazał się nawet odwrotny od zamierzonego. Nastąpiła konsolidacja protestujących robotników i pracowników umysłowych, zwanych tu „kapelusznikami”. Jedni i drudzy solidarnie stanęli obok siebie.

Strajk trwał, ale radio i telewizja nie przekazywały o nim żadnych informacji. Zaś partyjny dziennik Sztandar Ludu pytał w tytule Czy tajemnica faraona Radedefa zostanie wyjaśniona? Informowano o zamordowaniu 700 osób w Salwadorze, niepokojach na granicy kampuczańsko-tajlandzkiej, a także ćwierćfinałowej przegranej Wojciecha Fibaka w Wimbledonie.

11 lipca, załoga WSK PSL Świdnik wybiera Komitet Postojowy (faktycznie strajkowy). Ewenement w historii PRL. Trzyosobowe prezydium (Zofia Bartkiewicz, Roman Olcha i Zygmunt Karwowski), zarządza zbieranie postulatów. Z 600, po redakcji, bo wiele się powtarzało, pozostało półtorej setki.

Strajkującym z pewnością nie chodziło wyłącznie o cenę przysłowiowego kotleta. Dziennikarze lokalnych mediów w zdumieniu czytali niespotykanej treści korespondencję konweniującą z robotniczymi postulatami: Żądamy, by wyjaśnić, czemu zarządzenia KC i władz centralnych podane przez środki masowego przekazu docierają do nas w zmienionej formie... Zlikwidować sprzedaż towarów krajowych w „Peweksie”... Ograniczyć służbowe wyjazdy zagraniczne oraz wydatki na propagandę wizualną, cele reprezentacyjne, przyjęcia dostojników w zakładach i regionach... Nie lekceważyć pracowników w zakładzie i za powiedzenie prawdy nie karać i nie zwalniać... Zagwarantować obronę interesów załogi w organizacjach związkowych... Wobec winnych wyciągnąć wnioski...

Gierek zapowiada „gospodarską wizytę” w mieście Manifestu Lipcowego. Kilka dni przedtem forpoczta dworu sprawdza trasę przejazdu pryncypała, nadzoruje sadzenie kwiatów, malowanie krawężników i łatanie dziur w jezdni. Sekretarz ma uroczyście wręczyć klucze do 70 mieszkań absolwentom wyższych uczelni, którzy zdecydowali osiąść na stałe w Chełmie.

Nowiutki budynek stoi opodal podupadłej chałupki „człowieka, który składał historię”. Jacka Zajączkowskiego, zecera, który zasłynął drukowaniem Manifestu PKWN. Ekspresowo odnowiono dwie ściany, mogące być w zasięgu wzroku gościa. Gierek naucza młodzież i miejscowy aktyw:

- Warunkiem powodzenia narodowych celów jest zgodny wysiłek Polaków, obywatelska dyscyplina. Każdy, kto dziś postępuje inaczej, naraża ojczyznę na wielkie niebezpieczeństwo, szkodzi sobie i swoim najbliższym.

Usłużni klakierzy dbają, by przywódca partii nie tracił dobrego humoru. Uśmiechy, komplementy, mimo, że w sąsiednim województwie strajkowało kilkadziesiąt tysięcy ludzi!

Dwór zadbał, by pryncypał ominął Lublin i Świdnik. Zanim Gierek pomachał na do widzenia, zapytał I sekretarza KW:

- Wy, towarzyszu Świderski, tej lubelskiej zarazy nie dopuścicie chyba do Chełma, co?

- Oczywiście, towarzyszu sekretarzu, że nie dopuścimy.

Tego samego dnia w Chełmie stanęła komunikacja.

Latem 1980 roku Lubelszczyzna okazała się ponownie, jak prawie czterdzieści lat przedtem, regionem dla komunistycznej władzy niepewnym. Tradycyjne Święto Odrodzenia, poprzedziła największa w historii Polski fala strajków. Strajk komunikacji miejskiej i kolejowej sparaliżował największe miasta w regionie.

Władze partii bagatelizowały doniesienia o wczesnoletnich strajkach. Rutynowo. Może z przyzwyczajenia, bowiem corocznie odnotowywano kilkadziesiąt przerw w pracy, jak propaganda nazywała protesty. Tłumione w zarodku i po cichu. Zaskoczył rozmiar protestu i determinacja strajkujących na Lubelszczyźnie. Strajki objęły w sumie 177 zakładów pracy i ponad 80 tysięcy osób. Jako ostatnia przerwała protest Spółdzielnia Zabawkarska „Bajka”, strajkująca od 16 lipca.

22 lipca w Lublinie – po raz pierwszy po wojnie - zabrakło świątecznego wystroju, fanfar i zabaw. Obowiązywał - nieoficjalny - zakaz manifestacji ulicznych. Władza doznała szoku.

- Jak to nie pracują? To idźcie, towarzysze, i powiedzcie im, niech pracują – zalecali sekretarze partii.

- Strajkuje cała załoga? – powtarzano z niedowierzaniem w gabinetach partyjnych. - Wszyscy robotnicy? A członkowie partii?

Partyjni przeważnie też strajkowali. Aktyw na „świątecznej” naradzie w komitecie miejskim omawiał pytania strajkujących:

- Dlaczego w sklepach komercyjnych są towary luksusowe, a w spożywczych brak podstawowych artykułów żywnościowych?

- Dlaczego w Lublinie nie przyjęto do przedszkoli około 7 tysięcy dzieci?

- Czy to normalne, że na mieszkanie czeka się piętnaście lat?

Wśród aparatu partyjnego pojawiają się głosy, żeby ukarać podburzających do strajków. Sprzeciwia się I sekretarz KW PZPR:

- Wiele postulatów jest słusznych i zadaniem działaczy partyjnych jest wnikliwe ich rozpatrzenie. Trzeba rozmawiać z ludźmi i wszystkie wnioski możliwe do załatwienia realizować natychmiast.

Regionalne media, po trzech tygodniach strajku powszechnego, używały nadal eufemistycznych określeń typu „sporadyczne przestoje w pracy”. Remedium na zaspokojenie głodu rzetelnej informacji były tzw. tranzystory. To małe radia, z zakresem fal krótkich. Informacje o wydarzeniach w Świdniku, czy w Lublinie, docierały via Waszyngton, Monachium i Londyn. Sytuację puentował dowcip:

- Wiesz, że napisali w gazecie o naszym strajku?

- Gdzie? W jakiej?

- W londyńskim „Timesie”.

Władze centralne zrazu zbagatelizowały falę strajkową na Lubelszczyźnie. Ryszard Jaworski, wówczas redaktor naczelny tygodnika „Kujawy”, pamięta wypowiedź sekretarza propagandy KC Jerzego Łukaszewicza na ogólnopolskiej naradzie szefów mediów: W Lublinie miało miejsce, wiecie towarzysze, takie bulgotanie. Ale my, znaczy się władza socjalistyczna, poradzimy sobie z tym bulgotaniem.

Prominenci ani myśleli zmieniać plany urlopowe. Chociaż zaraza strajkowa rozprzestrzeniała się, wakacje rozpoczęło 12 spośród 19 członków Biura Politycznego i Sekretariatu KC.

Wyjechałem na Krym, aby Rosjanom pokazać, że sprawa strajków nie jest poważna, powie Gierek swojemu apologecie J. Rolickiemu. Przed odlotem do Symferopolu, gensek nie przewidział dwóch rzeczy. Reprymendy od Breżniewa, ani że to jego ostatnia kanikuła u krymskich wód.

Strajki lipcowe objęły największe miejscowości regionu: Lublin, Lubartów, Puławy, Kraśnik i Chełm. Dominowały postulaty ekonomiczne, bytowe, ale pojawiły się także żądania demokratycznych wyborów do rad zakładowych. Przeforsowali je kolejarze w Lokomotywowni PKP Lublin (rada przemieniła się później w Komitet Założycielski Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych). Apogeum nastąpiło 18 lipca, kiedy Lublin sparaliżował strajk generalny, obejmujący 79 zakładów pracy, z komunikacją miejską i kolejową włącznie.

Lubelski strajk powszechny zakończył formalnie wicepremier Jagielski. Twarde negocjacje doprowadzają do podpisania porozumień oraz ich opublikowania. Mirosław Kaczan kwituje krótko: Ulga dla wszystkich.

To pierwsze pisemne porozumienie władz PRL ze strajkującymi robotnikami. Gwarantowało nie represjonowania przywódców, jak i uczestników postoju. Znamienne, że dokument podpisali po stronie władz tak przewodniczący samorządu, jak i związku zawodowego.

Staraniem propagandy partyjnej i niedouczonych dziennikarzy, wydarzenia przeszły do historii opisane za pomocą deprecjonującego określenia „strajki o kiełbasę”. Faktycznie protest mieszkańców Lubelszczyzny, chociaż objęty embargiem informacyjnym, był preludium Sierpnia’80.

 

Skoro tak – Lubelski Lipiec zasługuje na równoprawne miejsce w kanonie narodowej mitologii. Jako zwiastun historycznych wydarzeń promieniujących na cały kraj.